Pan Waldemar Czajkowski to człowiek, który na przełomie lat 80. i 90. rozprowadził w Polsce prawdopodobnie największą ilość kaset z oprogramowaniem na komputer Commodore 64. Jak wyglądał cały proces ich tworzenia, nagrywania i dystrybucji, o tym m.in. dowiecie się z niniejszego wywiadu.
V-12: Kiedy i w jakich okolicznościach zainteresował się Pan komputerem Commodore 64?
Waldemar: Szczerze mówiąc to nie pamiętam, w którym roku nabyłem swojego Commodorka. Znajomy, który namówił mnie na jego kupno, czyli Piotr Wądołkowski, twierdzi, że był to rok 1986. Ja natomiast podejrzewam, że mogło to być nawet wcześniej, ponieważ po ukończeniu studiów w 1987 roku nie podjąłem żadnej innej pracy zarobkowej, tylko zająłem się dalszym rozkręcaniem biznesu związanego z kasetami, który rozpocząłem dwa, albo nawet i trzy lata wcześniej, a wkrótce zaczęło to przynosić zysk. Oczywiście w pierwszym okresie użytkowania C64 z magnetofonem, byłem tylko i wyłącznie aktywnym graczem, który to grał dniami i nocami w gierki wczytywane z kaset.
W międzyczasie komputer stał się mi pomocny w przygotowywaniu się do zajęć na studia, na których to pracowaliśmy na gumowych ZX Spectrumach! [śmiech] W sali stał ZX, obok niego dwukrotnie większa stacja dysków i przetwornik analogowo-cyfrowy. Wokół były podłączone inne urządzenia, które notabene były cenniejsze od samego centralnego komputera. Żartowaliśmy wówczas, że ta cała zbieranina sprzętu elektronicznego ma tyle procesorów dookoła, że jakbyśmy po ich uruchomieniu oczywiście, wyjęli tego ZX-a, to reszta nadal by spokojnie działała! [śmiech]
W domach pracowaliśmy na symulatorach ZX Spectrum na C64, pisząc na nich programy w Basicu. Następnie nagrywaliśmy je na kasetę i przynosiliśmy na zajęcia. Niestety występowały problemy z wczytaniem tych programów na ZX-ie, ponieważ były ogólne trudności z ustawieniem prawidłowego skosu głowicy itp. Mimo tych trudności bardziej nam się opłacało pracować na C64, niż kupować nowego ZX-a. Dopiero jak byłem na 5. roku studiów, to wówczas wprowadzili na uczelni pecety, pozbywając się ZX’ów. Natomiast nigdy na Politechnice Wrocławskiej nie używano C64.
V-12: Kiedy wpadł Pan na pomysł wykorzystania swojego komputera do celów zarobkowych?
Waldemar: Pierwotnie zacząłem od wymiany gier z moim znajomym, który mnie ogólnie wciągnął w klimaty C64. W pewnym momencie doszliśmy do takiej sytuacji, w której to wymieniliśmy się całym oprogramowaniem, jakie wówczas posiadaliśmy i zwyczajnie nie mieliśmy żadnych nowych gier! Następną osobą, z jaką nawiązaliśmy kontakt, był Mirek Zapędzki, syn Józefa Zapędzkiego – dwukrotnego mistrza olimpijskiego w strzelectwie. Miał on szersze kontakty i dzięki nim zdobywał nowe programy, a my się z nim wtedy na nie wymienialiśmy. Potem zacząłem jeździć do Warszawy, albowiem na ul. Grzybowskiej coś się wówczas już kręciło. Początkowo dalej wymieniałem się programami, ale potem również je kupowałem. Byłem także dwa razy w Czechosłowacji po programy! Nieco później powstała u nas we Wrocławiu giełda, na której ludzie wpadli na pomysł, żeby sprzedawać gry do C64.
V-12: I właśnie na tej giełdzie stawiał Pan swoje pierwsze kroki w kasetowym biznesie?
Waldemar: Tak, bez wątpienia! W tamtych czasach Commodore 64 to była kupa kasy, a sama stacja dysków była droższa, niż komputer. Początkowo byłem posiadaczem jedynie magnetofonu. Z biegiem czasu chciałem dalej rozwijać i rozbudowywać mój sprzęt komputerowy, więc zacząłem myśleć o rozkręcaniu interesu.
Giełda pierwotnie zorganizowana była w Klubie Żeglarskim na Wybrzeżu Wyspiańskiego. Było to małe pomieszczenie na parterze i piętrze, w którym pewnego dnia zebrało się kilkanaście osób z myślą o stworzeniu giełdy. Trzeba było zapłacić za wynajem i jakoś to wszystko zorganizować. Kiedy zjawiłem się tam pierwszy raz, to spotkało mnie rozczarowanie. Nie dość, że przyszło mało osób, to też stwierdziłem, że jeżdżąc tutaj ze Świdnicy, ten cały proceder mi się zwyczajnie nie opłaca, zwłaszcza że ludzie niechętnie chcieli płacić za gry, a bardziej byli chętni się na nie wymieniać. Stąd też generalnie pierwsza moja próba na giełdzie była nieudana.
Po kilku miesiącach zdecydowałem się na drugie podejście. Tym razem swoje stoisko miałem zorganizowana na parterze. Sporo osób wówczas przyszło i kupowało gry, co było dla mnie dużym zaskoczeniem. Biznes zaczął się rozkręcać, a z giełdy na giełdę przy moim stanowisku zaczęły tworzyć się coraz to dłuższe kolejki. Aby mieć co ludziom nagrywać, jeździłem do Warszawy i kupowałem programy na kasetach od Roberta Kinga, z którym zresztą kontaktowałem się przez długie lata. Dla kaset od Roberta miałem specjalny magnetofon, który był ustawiony na odpowiedni skos głowicy. Wszystkie gry od niego wgrywałem i testowałem. Oczywiście nie wszystkie z nich przeszedłem do końca, wiadomo nie było na to czasu. Potem traktowałem to już tylko i wyłącznie na zasadzie obowiązku ich sprawdzenia. Poza tym gier było coraz więcej, a czasu na granie coraz mniej.
W późniejszym okresie brałem także od Roberta kartridże: Actiony i Finale, dopóki nie nawiązałem współpracy z tzw. Biedronkami – Atraxem. Ale może o tym później. Na giełdę jeździłem obładowany w 2 torby i plecak „Himalajkę”, w których były: C64, stacja dysków, magnetofon i kasety. Rozkładałem to wszystko na stoliku i po chwili ustawiała się kolejka chętnych po nowe gry. Często byłem ponaglany, albowiem cały proces wyszukania, wczytania i nagrania programu był czasochłonny. Wielokrotnie zdarzało się tak, że gry bywały zerżnięte z wersji dyskowej pod postacią freezów, w których to po przejściu jednego etapu komputer prosił o włożenie kolejnej dyskietki. Takie oprogramowanie miałem od Roberta Kinga, który mnóstwo tego typu gier wypuszczał na rynek. Często bywało tak, że gdy brałem od niego kasetę z 20-toma grami, to tylko 5 z nich nadawało się tak naprawdę do grania, a reszta to był szajs. Robert King przy nagrywaniu kaset nazywał ich jako „Najnowsze”, jednakże z tego co się orientuję, to ja byłem pionierem w tworzeniu tematycznych składanek gier o nazwie np. „Wojenne”, „Rysowanie grafiki” itp. Spowodowane to było tym, że na giełdzie było mało czasu na kopiowanie programów, a ludzie się niecierpliwili i często nawet sugerowali, abym przyjechał z drugim zestawem komputerowym! Nagrałem więc tematyczne kasety i w momencie, kiedy ludzie pytali o konkretne gry, np. „Dla dzieci”, „Na dwa joysticki”, „Sportowe”, to wówczas ja podsuwałem im własnoręcznie stworzoną składankę. Pierwszych 20 rodzajów kaset znałem dosłownie na pamięć – każdą grę! Były one wszystkie sprawdzone i zweryfikowane. W późniejszym okresie nagrałem kolejnych 20 o nazwie „Najnowsze”, na których spośród kilkuset gier wybrałem tematy, o które mnie najczęściej pytano na giełdzie.
Generalnie nie będę ukrywał, że przez pierwszy okres posiadania Commodore 64 byłem typowym graczem, który siedział po nocach. Natomiast sprzedawanie kaset było moim pierwszym biznesem z prawdziwego zdarzenia. C64 chodził u mnie na okrągło: do grania, do studiowania i do weekendowego zarabiania.
V-12: Dużo można było zarobić na jednej kasecie z grami?
Waldemar: Obecnie nie pamiętam, jakie to były kwoty (było to przed denominacją). Na giełdzie było nas trzech: ja, Mirek i Pumex, czyli Jerzy Poprawa. Nagranie jednej gry kosztowało określoną stawkę, którą razem ustalaliśmy w zależności od inflacji. Potem, kiedy zacząłem oferować ludziom moje tematyczne kasety, to cena jednej z nich kosztowała kilka gier, które można było nagrać oddzielnie. Więc jakby ktoś chciał przykładowo 5 gier nagrać osobno z takiej kasety, to zapłaciłby więcej, niż za 20 gier na takiej kasecie. Informowałem wówczas kupującym, że mają tutaj zweryfikowane gry tematyczne dostępne szybciej i taniej.
V-12: Jak wspomina Pan okres kopiowania gier na giełdzie wrocławskiej?
Waldemar: To był ciekawy okres w moim życiu, pełen nowych doświadczeń i zdobywania nowych znajomości. Obfity był również w wiele zabawnych sytuacji! Pamiętam, jak przyszedł pewnego dnia jakiś facet i zaprezentował nam joystick, jak twierdził „nie do zarżnięcia”. A taki chłopaczek wysunął się z tłumu i stwierdził „Jesteś pewien?”. Facet odrzekł „Oczywiście, że jestem pewien! Nikt nie jest go w stanie zniszczyć jakimkolwiek sposobem!”. No i obaj się założyli, że ten chłopaczek w jakimś tam określonym czasie kilku-kilkunastu minut zdoła zepsuć ten joystick na odpowiedzialność właściciela. Jak wpadł w trans, to w ciągu kilku minut go rozwalił! [śmiech] Tak więc prawdę mówiąc nie było praktycznie joysticka nie do zajechania. A był to bardzo duży joystick ze sprężynami, przeźroczysty, prawdopodobnie model SV-127. Kosztował kilka razy więcej, niż przeciętne i wydawał się solidniejszy i nie do zarżnięcia. My pierwsze joysticki robiliśmy własnoręcznie. Sam studiowałem elektronikę, więc jak się okazało, że te zwykłe joysticki były na blachach i nie zawsze działały, to brało się wyłączniki krańcowe, doczepiało jakąś wajchę (np. drążek do zmiany biegów) i działało! A że w niektórych grach trzeba było iść po skosie, więc musiałeś mieć tę pewność, że joystick zadziała prawidłowo. Miałem takie, które wyglądały paskudnie, ale działały świetnie! [śmiech]
V-12: Czy Pańskie kasety były wówczas dostępne tylko na giełdzie?
Waldemar: Pierwszych 20 kaset było stworzonych właśnie po to, by proponować je ludziom na giełdzie w momencie, gdy chcieli zdobyć więcej programów. Potem pomyślałem, że skoro biznes się rozkręca, to może spróbowałbym wstawić pakiet gier do jakiegoś komisu. Poszedłem najpierw do sklepu muzycznego w Świdnicy, ale tam nie było żadnego zainteresowania tym tematem. Znalazłem jednak komis i powiedziałem, że można by było wystawić te kasety i być może ktoś je kupi. Wzięli ode mnie 10 kaset i przez kilka miesięcy nic nie zeszło. Ale potem zgłosiła się jedna osoba, potem druga i w końcu sprzedał się cały pakiet. Wstawiłem kolejnych 20 sztuk i jakoś sprzedaż powoli się rozkręcała. Następnie odnalazłem komis techniczny we Wrocławiu, gdzie również wzięli ode mnie kasety. Pomyślałem także, aby zlokalizować jakiś inny sklep w Świdnicy, w którym mógłbym je umieścić. Odnalazłem jeden, który pierwotnie był kwiaciarnią i gdzie sprzedawczyni przyjęła ode mnie zestaw kaset.
Podbudowany sukcesem sprzedaży gier w różnych miejscach, postanowiłem spróbować je rozprowadzać w innych miastach. Wsiadłem więc w pociąg i pojechałem do Jeleniej Góry. Powoli biznes się rozkręcał, a kasety zaczęły schodzić w ilości po 10-20 sztuk. Po ukończeniu studiów nie miałem funduszy na dalsze utrzymanie, więc zacząłem bardziej rozkręcać biznes związany z kasetami do C64. Zaczęły zgłaszać się do mnie inne sklepy, powstał ponadto jeden sklep komputerowy we Wrocławiu, co było prawdziwym szokiem! [śmiech] Największy wzrost sprzedaży kaset odnotowałem wówczas, gdy moi trzej koledzy, w tym jeden mieszkający przez pewien okres w Niemczech, założyli hurtownię komputerową. To był dopiero szok! Wynajęli najpierw piwnicę, a potem willę. Firmę nazwali od swoich imion JTT i swego czasu była ona dosyć rozpoznawalna. Chłopaki zgodzili się, żeby wziąć moje gry i sprzedawać je w swojej hurtowni. Wtedy zacząłem nagrywać na dużą skalę, a oni rozprowadzali kasety w sklepach, które były poza miastem.
V-12: Czy potrafi Pan oszacować ile mógł Pan zarabiać na jednej kasecie? W 1993 roku cena jednej sztuki w Szczecinie wynosiła 30 tys. zł, czyli obecnie 3 zł.
Waldemar: Nie, nie mam pojęcia. Ludzie brali ode mnie kasety hurtowo. Sprzedawałem je za mniej więcej połowę ceny, aniżeli były one potem rozprowadzane w sklepach. Hurtownie płaciły jeszcze mniej. Natomiast jakiego to były rzędu kwoty, to nie wiem. Jednakże ogólnie zarobek był niewątpliwy, bo jednak mieszkanie willowe, w którym mieszkam i pierwszy samochód kupiłem za pieniądze zarobione na Commodore 64! Sprzedając w późniejszym okresie oprogramowanie na Amigę, nie miałem nigdy sposobności tyle zarobić. Jednakże, aby uzyskać odpowiedni dochód, to trzeba było produkować ogromne ilości kaset i jeździć z nimi po 1/3 Polski.
Jako że z czasem miałem sporo towaru, zacząłem brać walizki i rozwozić to osobiście po sklepach. Za zarobione pieniądze kupiłem swój pierwszy samochód Trabant, tzn. Trampolo [śmiech], który szedł jak burza! Woziłem nimi kasety, a swój pierwszy transport skierowałem do Jeleniej Góry. Kolejnymi miastami, do których w pierwszej kolejności dostarczałem kasety, były Brzeg Dolny, Wrocław, Wałbrzych i Kłodzko. Pewnego dnia wpadłem na pomysł, żeby pojechać do Szczecina. Tutaj miałem kilku odbiorców, w tym także hurtownię, która rozprowadzała kasety po wielu sklepach.
Najdalszym moim zasięgiem było Świnoujście, jednakże ze względu na fakt, że w tym mieście trzeba było się bawić z przeprawą promem na drugą stronę rzeki, to szybko z niego zrezygnowałem. Linię maksymalnego zasięgu dystrybucji wyznaczały takie miasta, jak Piła, Wągrowiec, Konin, Kępno, Kalisz, na Śląsku większość miast, a nawet za Śląskiem jeździliśmy do Olkusza.
W Warszawie natomiast moje kasety do dystrybucji pobierał Atrax, jednakże nie było tego zbyt dużo. Jeździłem także do Gorzowa i okolicznych miejscowości, nocowałem u ciotki, która mieszkała w Szczecinie na osiedlu Klucz, skąd następnego dnia z rana uderzałem do centrum Szczecina i dalej na okoliczne miasta.
V-12: A w jaki sposób pozyskiwał Pan nowych odbiorców?
Waldemar: W tamtych czasach nie było wcale aż tak dużej ilości sklepów, więc najczęściej jak były dwa w jednym mieście, to było coś! Pomijając oczywiście te największe miejscowości, w których takich sklepów było kilka. Nie było zatem ogólnie problemu, by znaleźć nabywców, ale najczęściej to oni mnie wyszukiwali i zgłaszali się z chęcią zakupu.
V-12: Jak wyglądał zatem sam proces nagrywania gier na kasetach?
Waldemar: Pierwsze kasety nagrywałem własnoręcznie. Miałem dyskietkę-matkę, z której wczytywałem grę i którą następnie nagrywałem na kasecie. I tak w kółko. Potem, żeby było szybciej, dokupiłem drugiego Commodore 64 z monitorem. Z biegiem czasu zwiększałem liczbę komputerów i przy 8, siedząc na krześle obrotowym i naciskając na jednym record na magnetofonie, na drugim wczytując grę z dyskietki i tak dalej, stwierdziłem, że nie dam rady jednocześnie wszystkiego obsługiwać, bo w momencie gdy na jednym komputerze gra się zdążyła wczytać, to na innym już była nagrana i tak w kółko! Było to bardzo męczące zajęcie. Z pomocą przyszedł wówczas Piotrek Wądołkowski, który zrobił mi taką przejściówkę do przegrywania z jednego magnetofonu na drugiego. Swoje urządzonko zbudował i wsadził w obudowę z Distalu. Obsługiwało ono na przemian jeden albo drugi magnetofon.
W międzyczasie zacząłem też handlować kartridżami. Przywoziłem je z Warszawy i były to głównie Finale i Actiony. Pewnego dnia przyszedł do mnie jeden chłopaczek i mówi, że potrzebuje same pudełka od kartridży. Chciał, żebym mu załatwił 100 sztuk. Ów człowiek nazywał się Andrzej Janeczko i był właścicielem Pracowni Elektroniki „Mian”. Załatwiłem mu te obudowy, a po miesiącu przyszedł do mnie i stwierdził, że ma do sprzedania kartridż o nazwie Mian Box. Kartridże pana Janeczko również były sprzedawane przeze mnie po różnych sklepach w Polsce.
V-12: Były także słynne Black Boxy, w tym BB8, którego jedna wersja zawierała pańską reklamę na ekranie powitalnym…
Waldemar: Owszem, tak było! Nawiązałem wówczas kontakt z Romualdem Drahokaupilem, w zasadzie to on się ze mną skontaktował. Znałem go z uczelni, ponieważ był on moim wykładowcą na elektronice. Powiedział mi wtedy, że stworzył własnego kartridża o nazwie Black Box i czy mógłbym go gdzieś sprzedać. Ja oczywiście pomogłem mu w sprzedaży, a w zamian otrzymałem reklamę na planszy tytułowej. Spytałem się przy okazji Romualda, czy nie dałoby rady stworzyć czegoś, co pozwoliłoby nagrywać na więcej, niż 2 magnetofony. On stwierdził, że zrobi na 8! Za swoje urządzonko kasował prawdopodobnie ówczesny 1 milion złotych.
Wkrótce okazało się, że jego wynalazek można łączyć kaskadowo, co umożliwiło nagrywanie jednocześnie na 64 magnetofonach! Najwięcej moich ludzi, zajmujących się kopiowaniem, miało około 100 magnetofonów podłączonych jednocześnie! Wyobrażasz to sobie? Ludzi do nagrywania taśm miałem około 10-ciu łącznie. Każdy z nich miał od 60 do 100 Commodorkowych magnetofonów podłączonych do C64, co pozwalało na produkcję nawet kilku tysięcy kaset dziennie! Pracownicy mieli ponadto osobny komputer do testowania. Uruchamiali Head Fit i sprawdzali, czy paski są w miarę dobre i wczytywali przy okazji losowo jedną grę. Różnie to bywało, bo jedni robili wszystko bez zarzutu, a przy innych zdarzało się, że było coś nie w porządku. W takich sytuacjach sam byłem zmuszony weryfikować część towaru, który był wymieniany, gdy było z nim coś nie tak. W moim domu był jeden pokój pełen kartonów po kasetach Fuji, a w nich przygotowane kasety według numerów i czekały na transport do sklepów.
V-12: Skąd Pan zdobywał kasety do nagrywania swoich zestawów gier?
Waldemar: W pierwszym okresie mojej działalności, zdobycie jakiejkolwiek czystej kasety była prawdziwą sztuką! Jedynie można było kupić nagrane kasety. Jeżeli któryś z zespołów w okresie 1988-1990 zdobył w Polsce Złotą Płytę, w tym także za sprzedaż kaset, to ja mogę powiedzieć, że ma ją częściowo dzięki mnie! [śmiech] Otóż chodziłem wtedy po księgarniach i nabywałem dosłownie wszystkie kasety z muzyką i nie tylko, jakie tam były dostępne. W tamtych czasach istniały tylko 2 polskie fabryki, zajmujące się produkcją kaset: Chemitex Wiskord Szczecin oraz Stilon Gorzów. Jednakże ani w jednej, ani w drugiej, nie można było ich kupić, co było swoistym paradoksem!
Kiedy miałem już pewne znajomości, to dowiedziałem się, że w Szczecinie przy jakiejś ulicy jest sklep z pasmanterią i tam sprzedają kasety magnetofonowe! [śmiech] Poważnie! W pasmanterii! Pojechałem tam i stanąłem w kolejce. Przy ladzie poprosiłem o kasety magnetofonowe, myśląc jednocześnie, że za chwile sprzedawczyni mnie stąd wygoni, a tym czasem ona do mnie z pytaniem: „Jakie? 60-tki, 90-tki?” [śmiech] W takich dziwnych miejscach musiałem nabywać kasety do mojej produkcji! Gdy pojawiła się możliwość złożenia zamówienia w Stilonie, to okazało się, że trzeba było przejść wiele formalności, pisać podania i czekać tygodniami na rozpatrzenie wniosku. Bywały przy tym problemy, bo padały pytania w stylu „Kim pan jest? Co to za firma?”. Stąd też w Stilonie ciężko było tak naprawdę coś zamówić.
Pierwsze zestawy gier nagrywałem na różnych śmiesznych kasetach zdobytych w księgarniach, np. kursy językowe, bądź wspomniane już wcześniej kasety z muzyką. Następnie okazało się, że można kupić BASF-y, bądź inne kasety w Pewexach za dolary i bony towarowe! [śmiech] Jeździłem po wszystkich Pewexach, bo chociaż kasety były drogie, to okazało się, że nadal się opłaca. W końcu okazało się, że i tak ciągle jest ich zbyt mało, ponieważ sprzedaż rosła.
V-12: Czyli popyt rósł, a podaż była wciąż ograniczona?
Waldemar: Niestety. Wzrastał popyt, a ja z początku byłem bardzo ograniczony tym, że nie miałem skąd brać kaset do nagrywania. Chciałem więc złożyć zamówienie w Pewexie na kasety! [śmiech] Nie dało rady! Rozmawiałem z zastępcą dyrektora oddziału wrocławskiego, który wymagał wielu formalności. Szkoda było na to czasu i dałem sobie z tym spokój. W końcu znalazłem dystrybutora Fuji na Wrocław, który zagwarantował mi możliwość sprowadzenia większej ilości sztuk, w granicach 8-10 tysięcy kaset. Jednakże nigdy nie było możliwe uzyskanie takiej liczby towaru, jaką się zamówiło, bo sam dystrybutor miał często ograniczoną liczbę.
Miałem juz wówczas Volkswagena Transportera, do którego wchodziło 8, a w porywach nawet i do 12 tysięcy sztuk! A przecież kasety do lekkich nie należą! [śmiech] Oj, kiedyś ich się nanosiłem. Taka paczka 100 kaset waży ponad 10 kg, więc wbrew pozorom nie była to lekka robota!
Przez pewien czas nagrywałem na Fuji. W końcu jednak okazały się one dosyć drogie, a konkurencja z grami na rynku rosła. Ich ceny spadały, więc zmuszony byłem szukać nowej alternatywy. Pojawiły się wówczas firmy, m.in. z Warszawy i Łodzi, które oferowały nawijanie kaset tzw. No Name. U nich zamawiałem po 10-20 tysięcy sztuk, które przewoziłem większym busem. Na życzenie robili także specjalne napisy na tych kasetach, więc zażyczyłem sobie jeden o treści „Professional Fuji Computer Cassette C= Commodore” z rysunkiem 2 małych monitorów. Dodatkowo te firmy charakteryzowały się tym, że nie realizowały one małych zamówień, przez co jednorazowo brałem ich większą liczbę. Stąd też mogę jedynie szacować, że przez cały okres mojej działalności sprzedałem w Polsce kilkaset tysięcy tematycznych kaset z grami mojego autorstwa!
V-12: Wiemy już, jak wyglądał proces nagrywania kaset, natomiast ciekawi mnie, jak wyglądała sprawa drukowania okładek?
Waldemar: Pierwsza seria 20 sztuk okładek była drukowana na drukarce igłowej MPS 803. Następne prezentowały się o wiele lepiej. Z czasem okładki te powielałem na ksero, a później nawet na kolorowym papierze. Wykorzystywałem przy ich tworzeniu Geosa na C64 i pamiętam, że męczyłem się z umieszczeniem napisu na zgięciu okładki. A warto ogólnie wspomnieć, że na ówczesnych edytorach tekstowych ta sztuka nie była taka łatwa!
Spotkałem się również z kopiowaniem moich kaset przez jakąś firmę z Łodzi, która była na tyle bezczelna, że potrafiła kserować okładki z moim nazwiskiem!
V-12: A co spowodowało, że na przełomie 1993/94 roku wprowadził Pan kolorowe okładki do obiegu?
Waldemar: Była to zwyczajnie presja konkurencji. Kolorowe okładki robione były w drukarni na zamówienie. Pomysł wziął się z Amigi, ponieważ zacząłem wtedy nagrywać dyskietki 3’5 calowe z oprogramowaniem, do których wymagane wręcz były jakieś ładniejsze obwoluty. Więc za jednym zamachem wydrukowali mi nowe okładki do kaset z C64. Dla mnie zaprojektowanie takiej w Geosie na początku było bardzo czasochłonne. Te ostatnie powstały w drukarni. Ja im dostarczyłem prawdopodobnie poprzednie wersje okładek, by mieli z czego spisać tytuły gier i ich opisy, a oni zajęli się całym projektem.
V-12: Nie wspomniał Pan jeszcze o kulisach zabezpieczania Pańskich gier programem Micrus Copy przed ich kopiowaniem. Jak ten cały proces wyglądał od kuchni?
Waldemar: Po latach znalazłem na dyskietce program Micrus Copy 4, ale szczerze nie pamiętam, kiedy zacząłem nim moje gry zabezpieczać. W każdym razie zwrócili się do mnie jego autorzy z ofertą programu, który pozwoli zabezpieczyć programy z kaset przed kopiowaniem. Ja kupiłem go, lecz po pewnym czasie zaczęły krążyć programy odkodowujące Micrusa. Podejrzewam, że ich autorem mógł być ten sam człowiek, co stworzył owe zabezpieczenie.
Cały proces przygotowania kaset-matek był niezwykle czasochłonny. Każdą grę zabezpieczałem Micrusem i nagrywałem na kasecie. Gotowe wzorce trafiały do moich pracowników, którzy je kopiowali.
V-12: Jest Pan także autorem Słownika Języka Niemieckiego na C64…
Waldemar: Niewiele tworzyłem na Commodorku, ale faktycznie tłumacz języka niemieckiego jest moim dziełem. Co do jego powstania, to oczywiście zdania są podzielone, albowiem w tamtych czasach to wszystko zdecydowanie inaczej wyglądało, niż obecnie. Przy tworzeniu Słownika wykorzystałem angielską wersję programu i zmieniłem w nim wszystko na język niemiecki, który wtedy o wiele lepiej znałem. Jako, że dowiedziałem się od kogoś, że jeżeli więcej, niż ileś tam procent programu zostało zmienione, to mogę się wówczas podpisać jako jego autor! [śmiech]
V-12: W 1991 roku na rynku pojawiły się książki z opisami gier do Pańskich kaset, których wydawcą była wrocławska firma Palma Press. Jak przedstawiała się Pana współpraca z tym wydawnictwem?
Waldemar: Niestety nie pamiętam! [śmiech] W pewnym momencie miałem kilkunastu ludzi, którzy zajmowali się produkcją i dystrybucją kaset. Wiem jedynie, że do Palmy Press jeździłem coś załatwiać, ale nie pamiętam teraz szczegółów. Raczej to któryś z moich współpracowników nawiązał pierwotnie kontakt z tą firmą i zaproponował im współpracę.
V-12: A jak wyglądała współpraca z Atraxem?
Waldemar: Jeżdżąc na warszawską giełdę kupowałem u nich kartridże i różne przejściówki do C64. Nasza współpraca trwała długo, a towar na sprzedaż brałem od Atraxu nawet po przejściu na legalne oprogramowanie. Jedną z rzeczy, którą im załatwiałem, była sprzedaż licencji na Black Boxa przez Romualda Drahokaupila. Atrax to była jedyna firma, która oficjalnie i legalnie rozprowadzała te kartridże w Polsce! Pozostałe wersje to były kopie.
V-12: Przejdźmy teraz do późniejszego okresu Pańskiej działalności. Rok 1994 – w życie wchodzi Ustawa o Prawie Autorskim i Prawach Pokrewnych…
Waldemar: W momencie wejścia ustawy o prawach autorskich, wszystkie swoje gry wycofałem ze sklepów, wymieniając je jednocześnie na oryginały z firm Avalon i Mirage. Kasety niszczyłem, żeby nie okazało się, że ktoś nagle przyjdzie do mnie i zobaczy, że mam je nadal.
V-12: Ale zdarzały się przypadki, że Pańskie kasety nadal były w obiegu. Przykładowo na stoisku komputerowym w Szczecinie na os. Słonecznym, pewien pan dokładał ostrożnie spod lady po jednej kasetce i sprzedawał je po 10 zł za sztukę…
Waldemar: Robił to na własną odpowiedzialność, albowiem ja już wtedy nie miałem z tym nic wspólnego. Jak pojawiła się ustawa, to sklepom, w którym znajdował się mój towar, przedstawiałem propozycję wycofania towaru w cenie sprzedaży i dostarczenia oryginalnych gier, które zresztą i tak musiałem od kogoś innego kupić. Marża na legalnym oprogramowaniu była niestety niższa i stopniowo zacząłem odnotowywać spadek moich dochodów. Sprzedawałem potem głównie oprogramowanie do Amigi i Peceta, lecz wszystko szło stopniowo w dół. Podatki również robiły swoje.
W 1997 roku moja firma zbankrutowała, ponieważ w Szczecinie ukradli mi samochód z towarem. Wszystkie rzeczy związane z C64 i Amigą odstawiłem do lamusa. Miałem wówczas około 15 Commodorków i tak naprawdę nie wiem do końca, co się z nimi stało. Podejrzewam, że sprawne poszły dla pracowników, a uszkodzone, np. bez działających SIDów, trafiły do piwnicy, a po latach do śmietnika. Kiedyś miałem też kilkadziesiąt kartridży edukacyjnych, które również podzieliły los tamtych Commodorków. Kto by teraz takie coś kupił, zwłaszcza jak już historia i geografia jest nieaktualna? [śmiech]
V-12: Czy pamięta Pan jakieś zabawne, bądź zaskakujące historie z całego okresu Pańskiej zarobkowej działalności na C64?
Waldemar: Zdarzały się różne ciekawe historie. Kiedyś zapakowałem całego Volkswagena T4 czystymi kasetami po sam dach. Weszło ponad 12 tysięcy i okazało się wówczas, że samochód ledwo jechał, bo ładowność miał 900 kg, a przewoził grubo ponad 1,2 tony! [śmiech] Najgorzej było, jak chciałem zahamować przed skrzyżowaniem. Okazało się, że hamulce tego nie przewidziały i zatrzymałem się dopiero 2 metry za światłami, prawie na środku skrzyżowania! Dobrze, że nic nie jechało! Potem jechałem chyba 40 km/h na godzinę z wielkim strachem…
Innym zdarzeniem wartym odnotowania była sytuacja, w której okazało się, że istnieje pewna rozbieżność pomiędzy moim ustawieniem głowicy, a oryginalnym! Nie wiem, jak to się stało, ale w pewnym momencie okazało się, że różnimy się o 180 stopni. Jak ktoś miał oryginalny nowy magnetofon, to nie mógł wgrać mojej kasety. Powstał dylemat: czy przekręcać głowicę na moje ustawienie, czy zostawiać oryginalne. Jednym z większych moich sukcesów było to, że przekonałem hurtownię w Poznaniu, żeby zaczęła zmieniać w oryginalnych magnetofonach skos głowicy na mój! Dasz wiarę? [śmiech] Najpierw oni mówili, żebym ja zmienił skos w moich kasetach, to wtedy oni je zakupią, ale ja ich przekonałem, aby Poznań przeszedł na mój skos! [śmiech] Miasto te było jednym z większych moich odbiorców i nierzadko wysyłałem tam dwa razy w tygodniu swój samochód z towarem.
Jeszcze inny przykład, to takie zdarzenie: tuż przed Świętami wysłałem samochód z zamówieniem do kilku firm w Poznaniu. Kiedy pracownik dojechał do pierwszej z nich, ta zaproponowała mu, że z miejsca kupi cały ten towar! Długo się nie zastanawiał i sprzedał im wszystko, co przewoził. Kiedy pracownik wracał do domu, zadzwonił do mnie człowiek z innej poznańskiej firmy z zapytaniem, gdzie jest samochód z kasetami? Ja na to odpowiedziałem, że jest w drodze, do nich. Po chwili patrzę, a tu zajeżdża mój człowiek z pustym autem i bez cienia wahania stwierdza, że sprzedał wszystko w jednym miejscu. Miałem wówczas duży problem, ponieważ ze wszystkimi firmami współpracowałem zgodnie od kilku lat i nie chcąc ich zawieść zmuszony byłem zorganizować nocną akcję z kilkoma ludźmi, żeby nagrać brakującą partię kaset i następnego dnia dostarczyć ją do oczekujących! [śmiech] Jak widać, rynek rozwijał się wówczas bardzo dynamicznie, a zamówienia liczone były nawet w tysiącach sztuk.
Mam też kilka wspomnień związanych z giełdą. Kiedy stało się przed wejściem o 8 rano, to prowadzone były różne dysputy, najczęściej w temacie wojen pomiędzy Commodore i Atari. Był tam jeden człowiek, który zawsze wpadał i krzyczał „Atari rządzi! Commodore takie i owakie!”. Któregoś dnia przyszedł na giełdę i krzyknął: „Słuchajcie! Amiga is the best!”, na co inni zareagowali „Jaka Amiga? Przecież Ty Atari?”. On na to odrzekł „Ja? Sprzedałem Atari, Amiga rządzi!”. [śmiech] To był największy Atarowiec, jakiego widziałem!
Wtedy to były takie czasy, że przynajmniej przez 7 lat regularnie jeździłem co sobotę na zakupy na giełdę do Warszawy, a następnie w niedzielę na sprzedaż do Wrocławia! Organizowane były nawet giełdy świąteczne.
Po dłuższym czasie od momentu zaniechania moich cotygodniowych wizyt w Warszawie, pojechałem tam znowu i na jakimś nowym stoisku sprawdzałem, jakie kasety są obecnie w sprzedaży. Pewien sprzedawca zaczął zachwalać mi taką jedną serię, mówiąc: „Proszę Pana, te kasety są bardzo dobre, tematycznie dobrane, fajne gry, wybrane przez Waldemara Czajkowskiego! Tu widzi Pan z tyłu jego firmę…” Zdziwiony zadałem pytanie: „Że co? Przez kogo?” Sprzedawca odrzekł: „Przez Waldemara Czajkowskiego ze Świdnicy! Słyszał Pan o nim?” A ja na to: „Pewnie! To ja jestem Waldemar Czajkowski!” [śmiech]
Pamiętam również, jak pewnego dnia mój syn się mnie spytał, ile wówczas kosztowała koszulka Commodore. Przypomniałem sobie wtedy, że byłem dawno temu w sklepie, który był cały wypełniony po brzegi koszulkami Bayern Monachium z napisem Commodore! Może nie uwierzysz, ale jedna koszulka kosztowała wówczas 100 marek – to było 4 albo 5 średnich pensji w naszym kraju! Takie były wtedy czasy… Pamiętam też, że wtedy za 9 marek kupiłem joystick w sklepie, takim jednym z lepszych! [śmiech] Przywiozłem wówczas także zielony monitor, który jednak miał drobną wadę, bo był na… 220 V! Pewnie nie wiesz, ile wtedy było napięcia w sieci? [śmiech] Tak między 160-180 V bywało! Podłączyłem monitor do sieci, a on co chwilę zaczął pokazywać mi jakieś dziwne paski. Wsadziłem miernik do gniazdka, a tu 160 V! Potem musiałem zamontować transformator z 220 na 220 V! [śmiech] Takie czasy były! Zresztą podobnie było z moim zegarkiem sterowanym siecią 50 Hz, który powinien teoretycznie chodzić z dokładnością co do 1 sekundy na rok. Spóźniał się 2-3 minuty na dobę, bo w sieci było 48-49 Hz! [śmiech]
V-12: Jak Pan zatem wspomina ogólnie te lata spędzone przy C64, zarówno od strony gracza, jak i biznesmena?
Waldemar: Po latach mam ciągle sentyment do C64. Męczą mnie szczerze mówiąc gry na Pececie, albowiem pozbawione są tzw. grywalności. Pamiętam te nieprzespane noce przy Commodorku, jak matka goniła mnie do łóżka! [śmiech] To siedzenie po nocach wzięło się z tego, że na studiach w akademiku graliśmy z chłopakami w Eurobiznes. Pewnego razu, po długiej grze, jeden z nich nagle wstaje i mówi: „Idę do wojska.” A my na to: „Co Ty? Do wojska?” „No idę do wojska” – odpowiedział. „Ósma godzina, szkolenie mam!” [śmiech] My graliśmy w Eurobiznes, inni grali natomiast w brydża. Grałem nawet kilka razy w Eurobiznes z mistrzem świata… ale w brydżu! [śmiech] Lubiłem różne gry, zanim jeszcze weszły komputery.
Jednym z moich faworytów na C64 była gra Pirates, która sporadycznie się sypała! Na jakiejś zasadzie program liczył procenty wykonania zadania, a żeby zakończyć grę, to trzeba było dopłynąć do określonego portu, nie można było tego zrobić w trakcie misji. W którymś momencie gra mi się wysypała i pokazała wykonanie zadania w 176%! [śmiech]
V-12: Obecnie czym się Pan zajmuje?
Aktualnie jestem doradcą finansowym firmy Aegon, a dokładnie analitykiem finansów osobistych. Specjalizuję się w systematycznych programach inwestycyjnych, emeryturach i lokatach. Każdy z czytelników na hasło „C64” może ode mnie otrzymać darmową poradę. Oczywiście, najpełniejsza byłaby przy kontakcie osobistym, czyli osoby z Dolnego Śląska, ale pozostali też mogą się kontaktować. Mój adres to waldemar.czajkowski.finanse[at]gmail.com
V-12: No cóż. Myślę, że dobiegliśmy do końca tego wywiadu. Dziękuję bardzo za poświęcony czas i cenne opowieści z dawnych lat!
Waldemar: Nie ma za co! Było to dla mnie miłe spotkanie, a tym bardziej możliwość cofnięcia się w czasie i przypomnienia sobie starych, dobrych dziejów. Pozdrowienia dla czytelników River’s Edge!
Wywiad przeprowadził Paweł Ruczko a.k.a. V-12/Tropyx dnia 5.12.2009 r. Transkrypcja wywiadu została ukończona 28.12.2009 r.
Spotkanie z Panem Waldemarem Czajkowskim było niejako spełnieniem jednego z moich marzeń. Może brzmieć to dziwnie, ale faktycznie od wielu lat chciałem poznać historię produkcji i dystrybucji słynnych kaset zabezpieczanych programem Micrus Copy, których to kolekcjonowałem od początku posiadania mojego C64, czyli dokładnie od 1993 roku. Ze swojej strony chciałbym jeszcze raz podziękować Panu Waldemarowi za poświęcony czas i niezwykle interesujące opowieści, które momentami były dla mnie mocno zaskakujące. W przyszłości planuję także przedstawić historię nabywania moich kaset, a jest co wspominać!
Paweł Ruczko a.k.a. V-12/Tropyx
Szczecin, 12.01.2010 r.
https://www.wykop.pl/link/3553997/wywiad-z-romualdem-drahokaupil-tworca-black-box-ow-do-komputera-commodore-64/
Skoro tego nie upubliczniłeś, ani nie powstał na ten temat żaden artykuł, no to faktycznie nie ma się co chwalić.
Witam.
Nie ma się co chwalić. Swego czasu również złamałem zabezpieczenie MicrusCopy, ale nie upubliczniłem tego. Wykorzystywałem na własne potrzeby (kopiowania gierek).
Pozdrawiam.
Z tego, co pamiętam, złamałeś Micrus Copy, ale odpowiednie POKE-i opublikowałeś dopiero pod koniec lat 90. w papierowym magazynie FUZZ. Nie przypominam sobie, by wcześniej w C&A była jakaś wzmianka na ten temat, ale mogę się mylić, bo dawno nie zaglądałem do tych czasopism. 🙂
To ja złamałem I publikowałem dla wszystkich 🙂 mój niewielki program do kopiowania zabezpieczonych programów Micrus Copy w legendarnym już papierowym C&A.
Dobry i interesujący wywiad! Wracają wspomnienia:)
piękne czasy to były , jednak docenione dopiero po latach 🙂