Podróż na koncert…
Podróż rozpocząłem w czwartek 27 sierpnia i już na starcie spotkała mnie niecodzienna przygoda. Stojąc na przystanku i oczekując na autobus, nieoczekiwanie zagaił do mnie stojący obok osobnik w podeszłym wieku, który na widok mojej persony uzbrojonej w wypchany po brzegi plecak rzekł: „I co, już niedługo do szkoły?”. Pytanie to przyjąłem z lekkim zaskoczeniem i jednoczesnym uśmiechem na twarzy. Odparłem wnet, iż ponad rok temu ukończyłem studia, na co tajemniczy jegomość zareagował z wielkim zdziwieniem. Wytrzeszczył na mnie swoje oczy i oznajmił, iż nie wyglądam na absolwenta studiów wyższych. Nie przejąłem się jego wypowiedzią i jedynie stwierdziłem, że jestem świadomy takiego stanu rzeczy.
Po dotarciu na dworzec główny w Szczecinie, skierowałem swoje kroki na czwarty peron, skąd miał odjeżdżać specjalny pociąg o nazwie interREGIO, który w rzeczywistości okazał się jednostką osobową, zatrzymującą się tylko na większych stacjach. Pogoda była wyjątkowo nieznośna, albowiem duchota i mocno prażące słońce dawały się mocno we znaki wszystkim podróżnym. W takich warunkach spędziłem 6 godzin, by tuż przed dwudziestą zawitać we Wrocławiu.
Na miejscu okazało się, że pozostała ekipa jadąca na koncert w składzie: Kate, Ewa, Piotr i Wojtek, wędruje jeszcze po ulicach miasta, dokonując zapasów żywności w okolicznych sklepach. W oczekiwaniu na ich przybycie zmuszony byłem odganiać się od krążących wokół tłumnie bezdomnych, zaczepiających kogo popadnie w celu uzyskania kilku groszy „na wodę”.
Zbliżała się powoli godzina przyjazdu naszego autokaru, więc po telefonicznej konsultacji z Kate, postanowiłem skierować swoje kroki do pobliskiego dworca PKS. Tam po zlokalizowaniu stanowiska numer 3, przyszło mi chwilę poczekać na ekipę, która niebawem ukazała się na horyzoncie. Pędząca czwórka z Kate i Piotrem na czele, wpadła na dworzec, początkowo nie mogąc prawidłowo odnaleźć trzeciego stanowiska autobusowego. Za nimi podążali Ewa i Wojtek, który wyglądał, jakby przed chwilą wyszedł spod prysznica. Wszyscy obładowani sporą ilością bagaży, wyglądali jakby wybierali się w podróż dookoła świata :).
Rozpoczęło się nerwowe oczekiwanie na orbisowski autokar. Nie byliśmy nawet pewni, gdzie dokładnie się zatrzyma, ponieważ na stanowisku trzecim nie było żadnej informacji na ten temat. Przeszliśmy więc na sąsiednie, przy którym wisiała tabliczka Orbisu. W końcu jednak okazało się, że nasz autokar faktycznie zatrzymuje się przy trzecim peronie, więc szybko podążyliśmy w jego stronę.
Po przejściu żmudnej procedury sprawdzania biletów i przydzielania numerowanych miejsc siedzących, mogliśmy w końcu zasiąść we wnętrzu pojazdu. Dołączyła do nas także jedna pasażerka o imieniu Kasia, która na wieść o tym, że jedziemy ekipą na koncert Kim Wilde, stwierdziła, iż jest za młoda, by znać tę wokalistkę :).
Podróż przebiegała dosyć spokojnie. Pilot autokaru zaserwował podróżnym jakiś film, którego nawet nie miałem ochoty oglądać. Próbując zasnąć na siedząco, co jakiś czas byłem wyrywany z pseudo drzemki kolejnymi postojami, przy których zapalano światło, rażące mocno po oczach. W takich warunkach nie było nawet mowy o porządnym spaniu, jednakże pozostała część ekipy porozkładała się na wolnych siedzeniach i drzemała w najlepsze.
Około 5. nad ranem dotarliśmy do Hamburga, gdzie czekała nas przesiadka do Flensburga. Dalsza podróż została jednak opóźniona przez komplikacje wynikłe ze strony innego autokaru, który utknął w korku na niemieckiej autostradzie. W końcu jednak nasz kierowca, po telefonicznej konsultacji z innym driverem, zdecydował się na to, aby dłużej nie czekać i dzięki temu z godzinnym opóźnieniem wyruszyliśmy do celu naszej wyprawy.
Po drodze mogliśmy podziwiać urokliwe niemieckie miasteczka, a w Kjel doświadczyliśmy także niespodziewanej kontroli autokaru ze strony lokalnej policji. Na szczęście nic nie wzbudziło podejrzeń dwójki mundurowych, którzy dosyć skrupulatnie przeszukiwali wnętrze pojazdu, prosząc nawet jednego z pasażerów o pokazanie paszportu. Dalsza podróż przebiegała już bez żadnych rewelacji, a Flensburg przywitał nas pochmurną i dosyć ponurą pogodą.
We Flensburgu…
Kiedy wysiedliśmy z autokaru, przy pomocy wydrukowanej mapy i wsparciu jednego z lokalnych mieszkańców, odnaleźliśmy prawidłową drogę do hotelu, w którym mieliśmy się zatrzymać. Droga prowadziła pod górkę przez piękne uliczki, wypełnione w dużej mierze odrestaurowanymi, przeszło stuletnimi kamienicami, po których widać było, że remontu doczekały się stosunkowo niedawno.
Po kilkunastu minutach pieszej wędrówki, nasza zmęczona i niewyspana piątka, dotarła do hotelu, który mieścił się przy restauracji Dionysos, prowadzonej, jak sama nazwa wskazuje, przez Greków. Ku naszemu rozczarowaniu, cały budynek był zamknięty i nic nie wskazywało na to, aby znajdowała się w nim jakakolwiek żywa dusza. Na szczęście Piotr wykonał odpowiedni telefon i po około dziesięciu minutach przybyła Greczynka – jedna z właścicieli całego lokalu, aby po chwili udostępnić nam klucze do pokojów.
W końcu mogliśmy odpocząć w komfortowych warunkach, wziąć prysznic i przygotować coś do jedzenia. W międzyczasie dołączyła do nas Kasia z mężem Igorem i niespełna 3-letnim synkiem Brunem – najmłodszym fanem Kim Wilde! Cała trójka przybyła do nas aż z Olsztyna, podróżując wiele godzin swoim samochodem. Następnie Kate wraz z Wojtkiem przystąpili do pomalowania żółtym sprayem napisu na czerwonym transparencie, a ja również dołączyłem się do nich, pilnując by ów transparent nie został porwany przez wiatr. Cała operacja zakończyła się sukcesem, jednakże po chwili zerwała się ulewa i musieliśmy ewakuować nasze dzieło do pokoju.
Kiedy deszcz ustąpił, podjęliśmy decyzję o wyruszeniu samochodem Igora w kierunku miejsca, w którym koncert Kim był zaplanowany. Pierwotnie miały to być tereny przylegające do lokalnej browarni, jednakże występ przeniesiono do tzw. Deutsches Haus, będącego swoistym lokalnym centrum kulturowym, w którym odbywa się większość imprez muzycznych, w tym także występy różnych orkiestr symfonicznych. Informację o przeniesieniu koncertu umieszczono na bramie wjazdowej do browarni, lecz początkowo nie potrafiliśmy jej rozszyfrować, albowiem nikt z nas nie umiał dobrze czytać po niemiecku.
W dalszej kolejności wyruszyliśmy w celu poszukiwań jakiegokolwiek sklepu spożywczego. Początkowo mieliśmy z tym spore problemy, ale w końcu udało nam się dotrzeć do Lidla. Tam każdy zrobił zakupy, a w drodze powrotnej do hotelu udało nam się uwiecznić na fotkach wielki plakat Kim Wilde, umiejscowiony na bocznej ścianie Deutsches Haus we Flensburgu.
Przed koncertem…
Po konsumpcji pseudo obiadu rozpoczęliśmy przygotowania do wyruszenia na koncert. Każdy przywdział fanclubową koszulkę z napisem Shangri-La oraz czapeczkę ze sloganem „Never Say Never”, będącym tytułem ostatniej płyty Kim z 2006 roku. Sporo czasu zajęło nam także wymyślenie dedykacji w książce dla Kim, którą mieliśmy zamiar wręczyć jej po koncercie.
Uzbrojeni w transparent, zimne ognie i aparaty fotograficzne, wyruszyliśmy w stronę Deutsches Haus. Po dotarciu do celu okazało się, że przed wejściem do budynku stoi kilku niemieckich fanów Kim, spośród których jeden z nich zaczął machać w naszą stronę, wskazując niejako, gdzie powinniśmy się zatrzymać. My początkowo minęliśmy go bez słowa, ponieważ naszym celem było wykonanie pamiątkowego zdjęcia na tle budynku i wielkiego plakatu Kim. Potem jednak domyśliliśmy się, że koncert odbędzie się wewnątrz i tam skierowaliśmy swoje kroki. Po kolejnej sesji fotograficznej, tym razem przy małym plakacie Kim wiszącym na ścianie, przyszło nam stanąć w kolejce i długo oczekiwać na wpuszczenie do kolejnej części budynku. W tle dobiegały dźwięki z próby obu zespołów, które miały zagrać tego wieczoru w Deutsches Haus. Kiedy do moich uszu dotarły takty utworu Another Step, moje serce zabiło szybciej, albowiem zawsze marzyłem, by usłyszeć ten kawałek na żywo. Teraz już wiedziałem, że moje marzenie wkrótce się spełni!
Za nami ustawiała się kulturalnie długa kolejka ludzi, wśród których odnaleźć można było kolejnych zapaleńców Kim Wilde, przystrojonych w czarne koszulki z wizerunkiem artystki. Po dłuższym oczekiwaniu w końcu przybyli ochroniarze, którzy wnet zaczęli wpuszczać ludzi do środka. Nie pozwalano na wnoszenie żadnych napojów i każdą butelkę należało wyrzucić do śmietnika. Wojtkowi zatrzymano zimne ognie, a Igorowi skonfiskowano aparat fotograficzny. Mój na szczęście został kompletnie niezauważony przez ochroniarza, który zapewne bardziej zainteresował się posiadaną przeze mnie plastikową butelką z wodą, nakazując mi jej wyrzucenie do kosza.
W dalszym ciągu jednak od wnętrza sali koncertowej dzielił nas następny szereg drzwi, zamkniętych zwyczajnie na cztery spusty. Nasza ekipa podzieliła się na dwie grupki: ja z Kate i Ewą okupowaliśmy pierwsze wejście, a pozostali stanęli tuż przed drugim. Minuty się dłużyły, ludzi wciąż przybywało, a duchota dawała się we znaki.
Umierając z nudów i jednocześnie ze zmęczenia, oczekiwałem na otwarcie drzwi do wnętrza sali. W końcu doczekałem się tej chwili i jak się okazało, była to niepowtarzalna okazja, aby zająć dogodne miejsca pod sceną. Dziewczyny przede mną szybkim zrywem rzuciły się przed siebie. Dobiegliśmy po chwili do barierek, a wnet dołączyli do nas pozostali z ekipy, w tym także Kasia trzymająca na rękach Bruna. Kate z pomocą akrobatycznych umiejętności Ewy, zawiesiła transparent na barierkach, co udało mi się uwiecznić na trzech zdjęciach. Niestety, po chwili podszedł do mnie jeden z ochroniarzy, który z uśmiechem na twarzy i niezwykłym spokojem stwierdził, że tutaj nie wolno wykonywać zdjęć. Wiadomość tę większość z nas przyjęła z niesmakiem na twarzy. W międzyczasie sala zaczęła wypełniać się widzami, spośród których mniejsza część zajęła miejsca siedzące na loży umiejscowionej wysoko w tylnej części obiektu.
Około godziny 19:30, bez niczyjej zapowiedzi, na scenie pojawił się suport w postaci wieloosobowego lokalnego zespołu, grającego covery wielu znanych zespołów, głównie z lat 70’ych i 80’ych. Ekipa zagrała m.in. aranżację utworu Blues Brothers – Everybody Needs Somebody, a dwie wokalistki, biegające po scenie w towarzystwie czarnoskórego osobnika, wykazywały średniej jakości popisy wokalne, śpiewając teksty piosenek… korzystając ze stojących na scenie pulpitów. Nasza grupka polskich fanów Kim początkowo zaczęła bawić się w rytm muzyki, jednakże z biegiem czasu zniechęcenie i zniecierpliwienie poczęło wkradać się w nasze serca. Niektórzy prawie zasypiali na barierkach, a rozkręcający się z minuty na minutę zespół sprawiał wrażenie, jakby nie miał wcale ochoty ani zamiaru zejść ze sceny.
W końcu, po godzinie intensywnego grania i odśpiewania kiepskiej aranżacji Cyndi Lauper – Girls Just Wanna Have Fun, grupka muzyków pożegnała się z publicznością, zapowiadając jednocześnie gwiazdę wieczoru – Kim Wilde! Nasze serca zabiły szybciej na tę wiadomość i na myśl, że już za chwilę ukochana wokalistka pojawi się kilka metrów przed nami. W tle trwały tradycyjne przygotowania prowadzone przez obsługę techniczną, która „sprzątała” po supporcie, wynosząc perkusję i inne instrumenty na zaplecze.
Podróż na koncert i przygotowania do koncertu – galeria zdjęć:
Zdjęcia autorstwa Ewy i Kate:
Koncert…
Punktualnie o 20:30 przygasły światła na scenie i w rytmach intra do utworu Never Trust A Stranger, poszczególni członkowie zespołu zaczęli pojawiać się na scenie! Na końcu wkroczyła Kim we własnej osobie, która emanowała radością i energią. Kiedy zbliżyła się do krawędzi sceny, dostrzegła naszą ekipę wraz z wiszącym na barierkach transparentem. Jej twarz pokryła się promienistym uśmiechem, w którym widać było dużą dawkę trudnego do ukrycia miłego zaskoczenia! Pomachała do nas ręką i zaczęła śpiewać swoją pierwszą piosenkę tego wieczoru.
Show rozpoczął się na dobre. Kim bardzo często spoglądała w naszą stronę i uśmiechała się przy tym. I chociaż w jej ruchach często widać było brak pewności, to rozkręcała się z minuty na minutę, wspomagana nieprzerwanie naszym dopingiem. Poszczególne utwory brzmiały niezwykle energicznie i żywiołowo – bardzo dobre nagłośnienie sali spełniało oczekiwania większości zgromadzonych w niej widzów. Niesamowite wrażenie zrobił na mnie utwór Anyplace, Anywhere, Anytime a także Cambodia, przy którym Kim wzruszyła się i łezka zakręciła się w jej oku. W międzyczasie ukradkiem dokonywałem przymiarek do robienia zdjęć wbrew zakazowi panującemu na koncercie i w trakcie całego koncertu wykonałem ich najwięcej z całej naszej ekipy.
Kolejnym killerem okazał się utwór Another Step, na który to oczekiwałem z rosnącym napięciem. Kim w zapowiedzi przypomniała, iż oryginalnie tę kompozycję nagrała z Juniorem i do wspólnego śpiewania zaprosiła Scarlett, która zazwyczaj na koncertach udziela się tylko w chórkach. Moje serce zabiło mocniej z radości, a wnętrze poczęło wypełniać się niesamowitą energią! Porwałem w dłonie okładkę z vinyla albumu Another Step i zacząłem wymachiwać nią w kierunku Kim. Śpiewając tekst piosenki spoglądałem nieprzerwanie na nią, oczekując jednocześnie, że nasze spojrzenia się spotkają choć na chwilę. I chociaż tego momentu się nie doczekałem, byłem zadowolony, że w taki, a nie inny sposób, mogłem wyrazić swoje uwielbienie dla piosenki Another Step, jak i całego albumu o tej samej nazwie.
Następnie Kim zaserwowała publiczności przebój z 1993 roku o tytule If I Can’t Have You, a po nim energetyzujący Chequered Love! Nie zabrakło także Four Letter Word, przy którym Kim, stojąc przy swoim bracie Rickym, wzruszyła się niesamowicie widząc naszą ekipę trzymającą palące się zimne ognie (przemycone ukradkiem na wejściu przez Piotra) i machającą nimi w rytm muzyki. Po wykonaniu tego utworu odwdzięczyła się nam za zaangażowanie w koncert serdecznymi podziękowaniami, które były skierowane tylko dla polskich fanów! Warto jeszcze wspomnieć o jednym miłym wydarzeniu, w którym mały Bruno, z pomocą swojej mamy, rzucił na scenę pluszowego misia. Kim podniosła go i ucałowała, a następnie przez chwilę trzymała go na statywie mikrofonu.
Kolejnym utworem był cover zespołu Erasure – A Little Respect z 1988 roku, a po nim Kim przeszła do odśpiewania swoich dwóch najpopularniejszych utworów: You Came, przy którym zdarzyło jej się pomylić tekst oraz You Keep Me Hangin’ On, pozwalając sobie na freestyle’owy i odmienny sposób interpretacji jednej zwrotki. Szalejąc na scenie zahaczyła także nogą keyboardzistę, Steve Powera, a ten odwdzięczył się jej lekkim kopnięciem, co udało się zarejestrować na filmiku.
Kiedy zabrzmiały ostatnie takty You Keep Me Hangin’ On, Kim pożegnała się z publicznością, która na tę wieść zaczęła głośno skandować jej imię. Po chwili zespół wrócił na scenę, by zagrać 3 piosenki na bis: cover Ça Plane Pour Moi, oryginalnie utworu nagranego w 1977 roku przez Plastic Bertrand, cover Enjoy The Silenie zespołu Depeche Mode z 1990 roku oraz tradycyjnie na koniec swój największy przebój Kids In America. To, co się działo we wnętrzu Deutsches Haus, przechodziło najśmielsze oczekiwania! Ricky, który notabene przez większość występu grał boso, wraz z drugim gitarzystą wskoczyli na skrzynie znajdujące się przed sceną i potężnymi riffami porwali publiczność do zabawy! Kim szalała na scenie, widać było, że potrzebowała dużo czasu, by się rozkręcić. Pozostali członkowie zespołu również wariowali, co udało mi się zarejestrować na filmiku. Końcówka występu była jednym słowem niesamowita, a Kim i pozostali muzycy naładowali nas niesamowitą energią.
Setlista koncertu Kim Wilde (podziękowania dla Kate):
01. Never Trust A Stranger
02. View From A Bridge
03. The Second Time
04. Can’t Get Enough (Of Your Love)
05. Anyplace, Anywhere, Anytime
06. Cambodia
07. Another Step
08. If I Can’t Have You
09. Chequered Love
10. Four Letter Word
11. A Little Respect
12. You Came
13. You Keep Me Hangin’ On
Bis:
14. Ça Plane Pour Moi
15. Enjoy The Silence
16. Kids In America
Kim Wilde – 28.08.2009 r. we Flensburgu – galeria zdjęć!
Wnet nasza ukochana wokalistka pożegnała się z publicznością, która na tą wieść zaczęła głośno domagać się jej powrotu na scenę. Niestety, mimo długiego oczekiwania, Kim więcej nie zdecydowała się pokazać i zniecierpliwiona część widowni zaczęła opuszczać salę, pozostawiając po sobie sporą ilość pustych plastikowych kubków na podłodze.
Po koncercie…
Po wydostaniu się na korytarz postanowiliśmy udać się w okolice przejścia dla artystów, które było zasłonięte wielką czerwoną zasłoną. Jednakże po kilku minutach oczekiwania, podjęliśmy decyzję o wydostaniu się na zewnątrz budynku i odnalezieniu tylnego wyjścia, którym zespół zapewne miał ewakuować się do swoich samochodów. Pogoda była fatalna – padał coraz mocniejszy deszcz a prawie nikt z nas nie posiadał ani kurtki, ani parasolki. Kiedy dotarliśmy na tył budynku, okazało się, że stoi tam już cierpliwie grupka niemieckich fanów Kim, a dostępu do wyjścia blokuje dwóch ochroniarzy. Pozostało nam jedynie czekać w nadziei, że za chwilę ujrzymy wokalistkę.
Minuty dłużyły się w nieskończoność, a padający mocno deszcz potęgował nieprzyjemne uczucie chłodu. Najdzielniej wszystko znosił mały Bruno, który opatulony w bluzę mamy trzymał się dzielnie na jej rękach. Nagle w drzwiach dostrzegliśmy Nicka, menadżera Kim, który po chwili zaczął krążyć w tę i z powrotem, tradycyjnie paląc przy tym papierosa. Niestety, praktycznie nie mieliśmy szans, by dostać się w jego pobliże, stąd też pozostało jedynie dalsze oczekiwanie w strugach deszczu.
Po pewnym czasie naszym oczom ukazał się Ricky! Pomachał nam z uśmiechem na twarzy i porozmawiał chwilkę z dwójką niemieckich fanów, którym udało się do niego przedostać. Następnie podszedł do nas i stwierdził, że bardzo się cieszy, że znowu nas widzi. Wypytywał także o Bruna i podziwiał go za to, że wytrzymał dzielnie cały koncert. Dziewczyny przekazały mu prezenty dla Kim: czapeczki, koszulkę i książkę o polskich ogrodach z dedykacją i imiennymi podpisami naszej ekipy. Ricky obiecał, że wszystko przekaże swojej siostrze, po czym zaczął żegnać się z nami. Uścisnąłem jego dłoń, a on uśmiechnął się do wszystkich przyjacielsko.
W międzyczasie pozostała część zespołu zaczęła wsiadać powoli do busa, a Ricky do ekskluzywnego samochodu, w którym siedział już Sean Vincent, człowiek zajmujący się przede wszystkim nagłośnieniem na koncertach Kim. Obaj zaczęli przymierzać podarowane przez nas czapeczki i widać było po nich, że ta czynność sprawiła im dużo radości :). A my dalej oczekiwaliśmy na Kim, która po kilku minutach w końcu wyszła w asyście jednej osoby, trzymającej nad jej głową wielki parasol. Pomachała do nas i uśmiechnęła się życzliwie, po czym wsiadła do samochodu.
W momencie, kiedy ekipa Kim miała odjechać w stronę Kjel, rozpętała się niesamowita ulewa. Zmoknięci jak kury, czekaliśmy, aby zobaczyć ją po raz ostatni tego wieczoru. Nick przez szybę rozdawał autografy Kim, a ta uśmiechała się do stojących ludzi. Przy naszej grupce polskich fanów samochód nieoczekiwanie się zatrzymał, a Kim na nasz widok rozpromieniła się dużym uśmiechem! Bardzo ucieszył ją fakt, że byliśmy tam, gdzie zawsze powinniśmy być. Po chwili jednak samochód odjechał, a my skierowaliśmy się w kierunku hotelu.
Deszcz nie przestawał padać. Zmarznięci i zmęczeni podążaliśmy znajomą już trasą. W pewnym momencie przejeżdżający z dużą prędkością samochód ochlapał mnie i Wojtka wodą z kałuży. Zdenerwowaliśmy się tym dodatkowo, ale w zasadzie było już nam wszystko jedno, albowiem i tak byliśmy przemoczeni do suchej nitki przez padający nieustannie deszcz.
Godna podziwu była postawa Kasi, która swoją kurtką już wcześniej okryła synka, a sama jako jedyna z nas tylko w koszulce szła twardo pod parasolką.
W końcu dotarliśmy do hotelu, gdzie po szybkim prysznicu od razu położyłem się do łóżka. Pozostała część ekipy postanowiła jeszcze trochę posiedzieć w pokoju dziewczyn i jak się potem okazało, ich wyjątkowe spotkanie przeciągnęło się aż do piątej nad ranem.
Ze snu wyrwało mnie chrapanie Wojtka, który spał w najlepsze po nocnej imprezie. Próbowałem jeszcze trochę drzemać, ale w końcu wstałem po 10’tej. Niebawem zajrzała do nas Kate i stwierdziła, że czas już wstawać i szykować się do wyjazdu. Przyrządzone w mikrofali parówki wyglądały jakby były z kosmosu. Dziewczyny ponadto ugotowały jajka kupione dzień wcześniej w Lidlu na twardo, z których pierwotnie planowano wykonać jajecznicę. W trakcie spożywania śniadania zawitała do nas właścicielka lokalu, która z uśmiechem na twarzy stwierdziła, że nas czas dobiegł tutaj końca :). W pośpiechu więc spakowaliśmy resztę rzeczy i opuściliśmy hotel po uiszczeniu zapłaty za pokoje. Kasia wraz z mężem i synkiem wyruszyła w dalszą podróż rano, tak więc nie dane nam było się pożegnać.
Podróż powrotna…
Wyruszyliśmy w drogę powrotną, obładowani jeszcze większą liczbą bagaży, niż w trakcie podróży do Flensburga. Po dotarciu na dworzec autobusowy rozpętała się kolejna ulewa, która zmusiła nas do schronienia się pod daszkiem okolicznego sklepu. W międzyczasie poznaliśmy pewną kobietę, która również za bardzo nie kojarzyła, kim jest Kim :), ale wyraziła podziw ku temu, że potrafimy tak daleko jeździć na jej koncerty.
Kiedy deszcz ustąpił, zdecydowaliśmy się przejść kawałek po okolicy, podziwiając tutejszą architekturę. W tle na nabrzeżu odbywała się jakaś impreza, a my na małym placyku przed kamienicami wpadliśmy na pomysł, aby wykonać pamiątkową sesję zdjęciową z transparentem. Następnie powróciliśmy na przystanek, by oczekiwać na autobus do Hamburga.
Wkrótce przybył nasz wehikuł, prowadzony przez poznanego nam już wcześniej kierowcę. Po sprawdzeniu biletów usadowiliśmy się wygodnie na swoich miejscach i wyruszyliśmy w drogę powrotną, jak się potem okazało, obfitą w przygody.
Otóż w trakcie podróży autokar nieoczekiwanie zaczął się zwyczajnie… kopcić! Kierowca stanął na autostradzie i wraz z pilotem próbowali usunąć usterkę. Zatrzymali nawet jadący w przeciwną stronę inny autobus i z pomocą pożyczonych części udało im się przywrócić sprawność w pojeździe. Jak się potem okazało, nie na długo. Gdy byliśmy tuż przed Kjel, czyli mieście, w którym notabene tego samego dnia miała wystąpić Kim, nasz pojazd znowu zaczął sprawiać problemy. Zatrzymaliśmy się w jednym z mniejszych miasteczek na przystanku autobusowym. Tam kierowca zauważył, że problemem jest przewód od chłodnicy, który ponownie się przetarł. Próby bezpośredniego dolewania wody kończyły się fiaskiem, albowiem ta kapała na jezdnię. Poratował nas na szczęście przejeżdżający obok pojazd prywatnej firmy Sindbad, którego kierujący zgodził się na zabranie wszystkich pasażerów do Hamburga. Wnet mogliśmy dalej podróżować w asyście zdecydowanie przyjemniejszej obsługi, niż to miało miejsce w orbisowskich autokarach.
Po dotarciu do Hamburga czekało nas kolejne rozczarowanie. Otóż autokar, którym mieliśmy podróżować do Polski, utknął gdzieś na autostradzie i był opóźniony, jak się potem okazało, aż o 2,5 godziny! Nikt z obsługi nie potrafił odpowiedzieć nam na pytanie, kiedy przybędzie na dworzec, w związku z tym zdenerwowanie i irytacja rosła z biegiem czasu. W końcu jednak doczekaliśmy chwili, w której spóźniony autokar podjechał na stanowisko. Po kolejnej żmudnej procedurze sprawdzania biletów, zasiedliśmy na swoich miejscach. Powitał nas także niezbyt przyjemny głos pilota, który stwierdził, iż „Co tu dużo mówić, jedziemy w kierunku Wrocławia, proszę pamiętać o obowiązkowym zapinaniu pasów”. Nikt nawet nie przeprosił za opóźnienie i nie wyjaśnił okoliczności jego powstania.
Podróż przebiegała bez rewelacji. Tym razem kierowca nie zatrzymywał się na postojach, jedynie dał możliwość odetchnąć pasażerom w Berlinie. Nadrobił dzięki temu 1,5 godziny. Kiedy wjechaliśmy do Polski, od razu boleśnie odczułem to na własnej skórze, albowiem autokar zwyczajnie zaczął podskakiwać i trząść się w wyniku przemierzania polskiej drogi przygranicznej.
We Wrocławiu…
W końcu (po nieprzespanej nocy) o piątej nad ranem zawitaliśmy we Wrocławiu. Rozbawił nas przy tym komentarz pilota, który stwierdził, iż tutaj „Żegnamy Wrocławian” :). Mieliśmy serdecznie dość jazdy tym autokarem i w pośpiechu opuściliśmy jego wnętrze.
Następnie dotarliśmy na dworzec główny PKP, gdzie pozostała część ekipy zakupiła bilety powrotne do swoich domów. Udaliśmy się potem do McDonaldsa, gdzie każdy zakupił coś do przegryzienia na śniadanie. Ja w międzyczasie umówiłem się telefonicznie z Waldim, który po pewnym czasie dołączył do naszej ekipy. Kate w asyście Ewy poszła na swój pociąg, a nas zaintrygował krążący w pobliżu czarnoskóry bezdomny, który łamaną polszczyzną wyrażał się wulgarnie, nazywając nawet jedną z siedzących nieopodal kobiet „szmatą”. Po chwili pożegnałem się ze wszystkimi i wyruszyłem z Waldim na mały spacer po Wrocławiu.
Uwieczniłem na zdjęciach piękny rynek miejski i okoliczne kamienice. Moim celem jednak było dotarcie do wielkiego targowiska, które co tydzień organizowane jest na byłym dworcu PKP Wrocław Świebodzki. Miałem nadzieję, że znajdę tam coś interesującego, lecz lekko się zawiodłem. Aczkolwiek sam targ wywołał na mnie duże wrażenie, albowiem roztaczał się na bardzo dużej powierzchni i podzielony był tematycznie na różne sektory. Za częścią legalną znajdował się rejon, w którym ludzie handlowali czym popadnie. I co najciekawsze, robili to zwyczajnie na starych, nieczynnych torowiskach. Widok był naprawdę imponujący, jednakże szkoda było, że nic interesującego nie odnalazłem w stercie różnych rzeczy oferowanych przez ludzi.
Odwiedziny u Waldiego, choć krótkie, okazały się bardzo udane. Obejrzałem jego bogatą kolekcję ZX Spectrumów, które były pochowane w kartonach. Waldi zaprezentował mi również kolorowego GameBoy’a, a także jako ciekawostkę – emulator ZX’a na swoim telefonie.
Moja wizyta wkrótce dobiegła końca i po wykonaniu sobie pamiątkowego zdjęcia na dworcu głównym, wyruszyłem w drogę powrotną w kierunku Szczecina. Po kilku godzinach zmęczony i niewyspany dotarłem do domu. I tak skończyła się moja niesamowicie długa (ponad 2400 km) i wyczerpująca podróż na koncert Kim Wilde, połączona z meetingiem z Waldim :).
Końcowe refleksje…
Pozostał we mnie zapewne niedosyt, iż tym razem nie udało nam się spotkać z Kim, porozmawiać z nią i otrzymać od niej autografy na okładkach płyt z naszych kolekcji. Jednak mimo wszystko, warto było wybrać się w taką podróż i przeżyć po raz kolejny niesamowite chwile na koncercie. Dla nich warto żyć!
Chciałbym podziękować Kate, Ewie, Piotrowi, Wojtkowi, Kasi, Igorowi i Brunowi za to, że zdecydowali się pojechać i za wszystko, co uczynili, aby ten wyjazd stał się rzeczywistością! Do zobaczenia zapewne na kolejnych wspólnych wyprawach, które zależą przede wszystkim od samej Kim i jej nowych planów odnośnie występów na żywo. Zatem, czekamy!
Paweł R. a.k.a. V-12/Tropyx
Szczecin, 10.09.2009 r.