Pierwszy raz z twórczością The Prodigy zetknąłem się w pierwszej połowie lat 90. XX wieku. Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale mogło to nastąpić jeszcze w 1993 roku podczas jednej ze szkolnych dyskotek. Były to czasy, gdy w Szkole Podstawowej nr 13 w Szczecinie organizowano zabawy na sali gimnastycznej (w późniejszych latach tańczyliśmy na korytarzu). Za oprawę muzyczną imprezy odpowiadali wówczas chłopaki ze starszej o rok klasy i zdarzało im się przemycić sporadycznie wybrane utwory z debiutanckiej płyty „Experience”.
Z tamtego dnia zapamiętałem tylko jedną kompozycję: „Everybody In The Place (155 And Rising)”, choć wtedy nie znałem jeszcze jej tytułu. Muzyka The Prodigy wówczas mocno zaskakiwała i niosła za sobą niesamowitą energię. Niestety, ale brakowało w naszej szkole większej liczby entuzjastów oldskulowego rave’u, przez co początkowo twórczość kwartetu z angielskiego Essexu nie miała szans na dłużej zaistnieć w świadomości przeciętnego ucznia naszej podstawówki. Stąd też utwory The Prodigy pamiętnego dnia pojawiły się tylko na początku szkolnej imprezy, gdzie pełniły rolę kontroli dźwięku (tzw. soundcheck).
Stopniowo twórczość Liama Howletta i jego spółki zaczęła przebijać się do polskiego mainstreamu. Przykładowo Polonia 1 już w 1994 roku emitowała teledysk do „No Good (Start The Dance)”. Lokalna szczecińska TVR Bryza na przełomie lat 1995/96 bardzo obficie prezentowała twórczość The Prodigy. Emitowano wówczas większość teledysków tej formacji. Ci, co mieli więcej szczęścia, mogli nabyć pirackie wydanie „Experience”. Mnie ta okoliczność ominęła, ponieważ dwa pierwsze albumy zakupiłem na kilka miesięcy przed premierą „Firestartera”. To właśnie głównie dzięki wideoklipom poznałem podstawowy dorobek The Prodigy. Była to lekcja bardzo inspirująca. Od niemalże początku moim idolem był Keith Flint. Bardzo podobało mi się to, jak w poszczególnych klipach z czasów debiutanckiej płyty wprowadzał do zespołu pozytywną atmosferę. Moim ulubionym teledyskiem stał się obraz do „Everybody In The Place”. Był on tak często przeze mnie odtwarzany na kasecie VHS, że po latach widać wyraźnie gołym okiem fizyczne zmęczenie nośnika. Oczywiście nie tylko Keith mnie inspirował, ale przede wszystkim Leeroy Thornhill. To jego popisy taneczne starałem się naśladować i w pewnym momencie wychodziło mi to całkiem nieźle.
Powracając do Keitha Flinta, to jego image z długimi włosami odpowiadało mi najbardziej. W poszczególnych teledyskach przyszły wokalista prezentował się jako pozytywnie zakręcona dusza towarzystwa. Najbardziej rozbroił mnie w klipie do „Wind It Up”, gdzie efektownie upada trzymając przed sobą olbrzymią choinkę. Wizerunek szalonego młodzieńca stopniowo przechodził metamorfozę. Za czasów „Music For The Jilted Generation” teledyski The Prodigy przestawały być kolorowe i radosne, a sam Keith zaczął stawać się agresywny. Nadal jednak pochłaniałem twórczość brytyjskich mistrzów połamanej muzyki elektronicznej oraz zdawkowe informacje na temat tej formacji publikowane w młodzieżowych czasopismach. To właśnie w jednym z nich w 1995 r. znalazłem wzmiankę, że zespół gra muzykę jungle. Ktoś tak napisał zapewne pod wpływem inspiracji teledysku do utworu „Voodoo People” i przez chwilę można było odnieść wrażenie, że właśnie taki rodzaj muzyki grany jest przez The Prodigy. Tak naprawdę ich muzyka była trudna do jednoznacznego zaszufladkowania, choć dokonania z czasów „Experience” dziś określane są mianem oldschoolowego rave’u, a w przekroju całej twórczości breakbeatem.
1996 rok był przełomowy w karierze Keitha Flinta. Za sprawą ekstrawaganckiego wizerunku, jaki zaprezentował w „Firestarterze”, został wkrótce określony mianem elektronicznego punka. The Prodigy zaczęło szokować i wzbudzać ogromne kontrowersje. Okazało się to kluczem do komercyjnego sukcesu i otworzyło wrota do wiecznej sławy. Mój pierwszy kontakt z teledyskiem do „Firestartera” wyemitowanym na niemieckim kanale Viva okazał się sporym zaskoczeniem. Już przy „Poison” kręciłem przecząco głową zastanawiając się, dlaczego zespół tapla się w błotnistej mazi. Wizerunek szczęśliwych, radosnych chłopaków tańczących szalony taniec, został brutalnie zamazany. „Firestarter” pogłębił rozczarowanie, choć w moim przypadku nie oznaczało to natychmiastowego zaprzestania słuchania The Prodigy. Wręcz przeciwnie, nabyłem wnet kasetowy singiel z dwoma utworami, stając się jednocześnie właścicielem pierwszej w mojej kolekcji taśmy, której czas odtwarzania nie przekraczał dziesięciu minut. I nawet instrumentalny „Molotov Bitch” zaczął brzmieć ciekawie po kilkunastu odtworzeniach.
W wakacje 1996 roku uczestniczyłem w kolonii w Zakopanem. Stałym punktem programu były dyskoteki, podczas których towarzyszyła nam nieznana grupa młodzieży z innego miasta. Kilka osób z niej odpowiadało za muzykę puszczaną podczas wspólnych zabaw. Chłopaki byli mocno wyedukowani, ponieważ zdarzało im się czasami puszczać mocny i szybki rave. Nie szczędzili również wczesnych dokonań The Prodigy. Gdy z głośników zaczęły wydobywać się pierwsze takty „Jericho”, parkiet zaczynał pustoszeć. Na placu boju pozostawała niewielka grupka „obcych”, wśród których nieoczekiwanie moja osoba znajdywała swoje miejsce. To był ten moment, gdy mogłem przetestować w praktyce umiejętności taneczne nabyte wcześniej w zaciszu domowym podczas wielokrotnego odtwarzania teledysku do utworu „Everybody In The Place”. Rave’owy taniec szedł mi na tyle dobrze, że wkrótce zostałem okrzyknięty mianem Techno Maniaka. Troszkę niesłusznie, bo The Prodigy z muzyką techno miało niewiele wspólnego, ale były to czasy, gdy szufladkowanie muzyki elektronicznej miało w polskim społeczeństwie charakter powielanego schematu. Ówczesny przydomek przez krótki czas inspirował mnie, by do swojej xywki dopisywać „TM”. Do dziś wspominam bardzo miło dwutygodniowy pobyt w Zakopanem, ponieważ nigdy później nie zdarzyło mi się być na imprezie, na której można by było potańczyć do utworów z albumu „Experience”. Za to nie przypominam sobie, by na tamtych „baletach” puszczono chociaż raz „Firestartera”. Ekipa odpowiedzialna za oprawę muzyczną tamtych dyskotek wiedziała, co jest najlepsze.
Po powrocie z kolonii rozpocząłem edukację w ósmej klasie szkoły podstawowej. Były to czasy, gdy uczniowie przygotowywali gazetki szkolne i wywieszali je w swoich gablotach wiszących na ścianie. Tematem pierwszej gazetki roku szkolnego 1996/97 była autoprezentacja. Klasy miały za zadanie przedstawić się szkolnej społeczności na papierze. Dziewczyny wpadły więc na pomysł, że każdego z nas narysują na oddzielnej kartce. Zaproponowałem wówczas, by mój wizerunek zawierał fryzurę Keitha Flinta z „Firestartera”. Ostatecznie moja propozycja nie została zrealizowana, ale za to pod moją karykaturą pojawiła się xywka V-12 z dopiskiem „maniak komputerowy”. Mało zatem brakowało, bym chociaż na chwilę stał się na papierze „Firestarterem”.
Następnym singlem z czasów głębokich przemian w muzyce The Prodigy był „Breathe” z równie szokującym teledyskiem. Utwór ten nieco ponad miesiąc po swojej premierze pojawił się w propozycjach do Komputerowej Listy Przebojów Radia Zet i już następnego dnia zajął drugie miejsce, ustępując jedynie formacji Backstreet Boys. Hitem dnia stał się 23 stycznia 1997 roku. „Breathe” z listy Radia Zet zniknęło po niespełna dwóch miesiącach od pojawienia się w propozycjach. Nigdy później żaden utwór „The Prodigy” nie był tak często puszczany w polskich środkach masowego przekazu.
Kasetowy singiel „Breathe” pożyczyłem rok później koledze z technikum i po dłuższym czasie, będąc zwodzonym na różne sposoby, zrozumiałem, że z nośnikiem pożegnałem się na zawsze. Na szczęście po kilku latach dorwałem drugi egzemplarz, zapełniając nim lukę na półce obok pozostałych wydawnictw The Prodigy. Długo wyczekiwany album „The Fat Of The Land” również mnie rozczarował, ponieważ niezbyt wiele miał wspólnego z wcześniejszymi dokonaniami zespołu. Mimo tego słuchałem go wielokrotnie, bo w końcu było to PRODIGY. O wiele więcej doznań muzycznych dawały mi starsze single wydane przez KOCH International i sprzedawane w trójpakach. Nabyłem wówczas dwa z trzech dostępnych, celując jednocześnie w erę „Experience” i początki „Music For The Jilted Generation”. Nie jestem w stanie opisać wrażeń w momencie, gdy po raz pierwszy usłyszałem „Rhythm Of Life”. Do dziś uważam ten utwór za najlepszy z tych, które nigdy nie znalazły się na albumie.
Stopniowo fascynacja muzyką The Prodigy u mnie słabła, co było efektem eksploracji innych gatunków muzycznych. Nigdy jednak Keith i spółka nie pozostali mi obojętni. Ciepło przyjąłem singiel „Baby’s Got A Temper” i późniejszy album „Always Outnumbered, Never Outgunned” z 2004 roku. Pachniało w nim trochę starymi klimatami. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie płyta „Invaders Must Die”. To było to PRODIGY, na które od lat czekałem. W 2011 r. w końcu zobaczyłem swój zespół lat młodzieńczych na żywo. Setki tysięcy ludzi na Woodstocku robiło wrażenie. Choć stałem daleko w potwornym ścisku, to bawiłem się doskonale. Szkoda tylko, że przez te przeklęte barierki doszło do sporego zamieszania medialnego, ale na szczęście zespół nie zraził się do Polski i w kolejnych latach gościł u nas jeszcze kilkukrotnie.
Ostatni raz Keith zaśpiewał na polskiej ziemi w 2016 roku. Szkoda, że więcej go nie ujrzymy. Wybrał najgorszą opcję, przegrywając walkę z samym sobą. Zadał ból milionom swoich fanów na całym świecie. Spoczywaj w pokoju. Dla mnie zawsze w pamięci będziesz wesołym długowłosym maniakiem oldskulowego rave’u.
Paweł Ruczko (V-12/Tropyx)
Szczecin, 6.03.2019 r.